Niejednokrotnie zarzucano Kościołowi, że mimo zasady przyznającej innowiercom możność zbawienia, okazywał się w praktyce nietolerancyjnym, czego dowodem wojny religijne, surowe kary za herezję, sądy inkwizycji. Zarzuty powyższe sformułował swego czasu francuski minister oświaty Jules Simon w ten mniej więcej sposób: "Jak niegdyś poganie prześladowali chrystianizm jako religię rzekomo wrogą państwu, tak chrześcijaństwo po dojściu do władzy rozumowało: błąd nie ma prawa bytu, jedynie prawda winna panować. Wszystkie religie z wyjątkiem katolickiej są fałszywe, należy je więc usuwać, najpierw rozumowym wykazywaniem błędów, a gdy to nie wystarczy, przemocą i gwałtem. W ten sposób posługiwał się Kościół siłą materialną, choć jej po Chrystusie i Apostołach nie odziedziczył, choć ją sam potępiał, gdy jęczał pod jej jarzmem".
W odpowiedzi na powyższe zarzuty rozróżnić należy dwie kwestie: teoretyczną, czy Kościół ma prawo za pomocą siły materialnej narzucać komuś swą naukę i praktyczną, czy Kościół rzeczywiście użył w tym celu siły materialnej?
Na pytanie pierwsze odpowiadamy, że Kościół w żadnym razie nie ma prawa przemocą narzucać komuś wiary. Sprzeciwiałoby się to bowiem istocie wiary, która jako taka jest aktem wolnej woli. Prawd wiary przekraczających zdolności rozumu ludzkiego pojąć i zrozumieć nie możemy, choć rozsądek skłania nas do uznania ich wobec dowodów na ich rzeczywistość. Te dowody siły moralnej nie są jeszcze dowodem wewnętrznej oczywistości prawd, wynikającej np. z wywodów matematycznych, które drogą konieczności wykluczają wszelką wątpliwość. Skoro więc uznajemy prawdy wiary, czynimy to jedynie pod wpływem dobrej woli: wierzę i chcę wierzyć. Akt wiary jest zatem czynem dobrowolnym, wykluczającym wszelki przymus tak zewnętrzny jak i wewnętrzny.
Istotę wolnej wiary określa Tertulian słowami: "Baczne miejcie staranie, abyście nie usunęli wolności religijnej. Tym samym bowiem usunęlibyście religię. Bóg pragnie czci dobrowolnej, nie zaś wymuszonej" (Apolog. 23). Człowiek rozumny nie odnosi zadowolenia z obłudnej czołobitności, nie pochodzącej z szczerego serca. Również i Bóg znajduje upodobanie w szczerym hołdzie istot rozumnych i wolnych, za ich niejako pośrednictwem przyjmuje cześć stworzeń nierozumnych. Wspaniały hymn uwielbienia płynie ku Bogu z przecudnej harmonii wszechświata i poszczególnych stworzeń. Lecz niemy ten hołd, wszelkie uwielbienie nie myślącego wszechświata jest niczym w porównaniu z najdrobniejszym objawem czci pochodzącej od prostaczka, bo jest objawem rozumnej, czynnościami swymi samoistnie rozporządzającej istoty, podczas gdy tamten hołd jest faktem mechanicznym, bezwiednym, przywiązanym do istot poddanych żelaznemu prawu konieczności, nieświadomych tego co czynią. Bóg chce wolności religijnej. Religia niedobrowolna jest niegodną Boga i człowieka obrazą istot rozumnych.
Nie jest więc dziwne, że wolność ta wielu liczy obrońców wśród dawnych apologetów i Ojców. Niesłuszne jest twierdzenie, że tolerancja wykwitła z dzisiejszej dopiero cywilizacji.
Św. Augustyn pisze (10. list do Donatusa): "Nie lekceważcie sobie naszej rady: zachowajcie życie tych nieszczęśliwych. Raczej dalibyśmy za nich własne życie, aniżeli byśmy mieli im je odbierać surowością waszych wyroków". Słowami tymi wstawia się największy nauczyciel Kościoła u władzy świeckiej za schizmatykami, od których sam tyle wycierpiał.
Św. Jan Chryzostom (46 hom, in S. Matth.): ."Heretyków zabijać nie wolno nie tylko dlatego, że wywołano by tym niezliczone wojny, lecz i stąd, że wielu z nich opuszcza herezję i staje się dobrym nasieniem... Bóg nie przeszkadza heretyków zwalczać, lecz zakazuje krew ich przelewać".
Św. Atanazy (Epist. ad Solit): "Prawdy nie zwiastuje się za pomocą miecza i strzały lub broni, lecz rozumem i przekonywaniem... Jest to właściwością prawdziwej religii, nie zmuszać, lecz przekonywać". - Można by tu jeszcze przytoczyć liczne zdania Laktancjusza, Hilarego, Leona W. papieża, Ambrożego i innych. Jednogłośnie potępiają Ojcowie karę śmierci dla heretyków i apostatów jako sprzeciwiającą się właściwemu celowi Kościoła: ratowaniu dusz. Lecz nie wynika stąd, jakoby odmawiali Kościołowi wszelkiego prawa do stosowania jakichkolwiek kar. Kościół też do dziś nie zrzeka się tego prawa.
Lecz czy rzeczywiście nie łamał Kościół w praktyce zasady tolerancji? Czyż nie świadczą o tym wojny religijne?
Nikt nie przeczy, że właśnie w ciągu tak zwanych wojen religijnych potokami krwi spłynęły Anglia, Francja, Holandia, Szwajcaria, Niemcy. Czyja tu wina, czy partii katolickiej, czy przeciwnej? Dostateczną odpowiedź dałoby jedynie mozolne badanie poszczególnych wojen. Tutaj zadowolimy się uwagami treści ogólnej.
Nie wszystkie wojny religijne zasługują na obronę, skoro nastręczały się niekiedy sposoby zażegnania rozprawy krwawej. Nie chcemy wnikać w zamiary osób, które walki te wywoływały i podniecały. Niejedni z nich to ludzie zacni i święci; Bóg sam osądzi ich najlepiej.
Zdarzenia historyczne - a do nich należą wojny religijne - sądzone być mogą tak przez współczesnych, jak i następne pokolenia wieków późniejszych. Współcześni kierują się zwykle w sądzie zapatrywaniem czysto osobistym, przejętym choćby odrobiną duchem partyjności, z którego zupełnie wyzwolić nikt się nie zdoła. Dlatego przyjmując ich sąd bardzo być trzeba ostrożnym. Późniejsze pokolenia, coraz więcej wyzwalające się spod wpływów zdarzenia, w mniejszym już podlegają stopniu namiętnościom, które wstrząsały niegdyś duchami współczesnymi, sąd ich jest spokojniejszy i mniej partyjny. Z ogromnym natomiast trudem zdołają odczuć i zrozumieć idee, namiętności, interesy, powikłania przyczyn, składające się na owe wielkie wydarzenia i jeżeli współcześni stronnicy mylić się mogą pod niejednym względem, to samo przytrafić się może późniejszym pokoleniom z innych powodów. - Spostrzeżenie to odnosi się do sądu o sprawiedliwości lub niesprawiedliwości wojen religijnych. Nikt nie może ręczyć o nieomylności własnego sądu. Kto chce błędu uniknąć, winien zachować ostrożność i wystrzegać się sądów absolutnych, którym zawdzięczamy tak wiele brzydkich pomyłek wynikłych i stąd, że nie chciał lub nie umiał uwzględnić związku przyczyn.
Skoro mowa o poszczególnych wypadkach, pytamy: Jeśli hordy i niezliczone wojska muzułmańskie rzucają się przez cieśninę gibraltarską na półwysep pirenejski, aby obalić krzyż, a na miejsce jego wznieść półksiężyc, jeśli kalif egipski, sułtan konstantynopolitański wysyła flotę swą na brzegi Grecji, Włoch i Francji, aby splądrować co tylko się napotka, a wojska pogańskie rzucają się na Węgry, Polskę i kraje chrześcijańskie zniszczeniem grożąc religii i ojczyźnie, czyż w takim razie książęta chrześcijańscy i Głowa Kościoła nie mają prawa i obowiązku, w imię Boże wzywać ludy, aby stawiły czoło i odparły niewiernego najeźdźcę? Wprawdzie wynikną stąd wojny religijne, ziemia spłynie potokiem krwi i pokryje się ruiną i zniszczeniem, lecz czy należy dlatego potępić usprawiedliwiony opór i obronę? A jeśli niekiedy, jak w wojnach krzyżowych, walka przybiera znamiona zaczepki, to celem jej zawsze obrona praw własnych. Wojny owe były koniecznością i dlatego były sprawiedliwe, a Europa zawdzięcza im wyswobodzenie z pod jarzma barbarzyńskiego i muzułmańskiego. Tylko w zaślepieniu i namiętności można je potępiać, a już wielkiej potrzeba naiwności, aby je tłumaczyć jako bezwzględne stosowanie zasady: poza Kościołem nie ma zbawienia. W niektórych szczegółach, w pewnych błędach nieodzownie towarzyszących sprawom ludzkim, można je ganić, lecz nigdy w ogólnym całokształcie, celu i nieocenionych pod każdym względem i wynikach.
W południowej Francji powstaje herezja, rozwijająca się coraz wyraźniej w polityczną i społeczną rewolucję przy powszechnym zniszczeniu materialnym i moralnym. Któż gorszyć się może, jeśli papież ogłasza wojnę krzyżową, aby gwałtem zatamować źródła błędu i zepsucia grożące obaleniem podstawy moralnej i społecznej? Czyż przelana krew spada na Głowę Kościoła? Grzeszną i śmieszną byłaby tolerancja, która by zaniechała uprawnionej obrony, głównej przyczyny innych krucjat np. przeciw Ezelinowi w Rzymie, Fryderykowi II.
Pewien naród katolicki zaczepiony przez naród obcy, schizmatycki lub heretycki, czuje się obrażony i pokrzywdzony w interesach religijnych, jego kościoły i ołtarze zostały gwałtem zamknięte lub zbezczeszczone. Czyż w takim razie pokrzywdzonemu nie przysługuje prawo, nie nakazuje obowiązek w ostatecznym razie chwycić za broń i gwałt gwałtem odeprzeć? I znów wybucha krwawa wojna religijna. Czy niesprawiedliwa i nietolerancyjna wobec obcego wyznania? Jeśli dzisiaj wysyła się na żer armat tysiące ludu, nie wiedzących często "na co to i po co?", w obronie zatoki lub portu, dla zapewnienia zbytu na rynkach zagranicznych, a wojny takie w najlepszym razie toleruje się jako nieuniknioną konieczność, nie wolno pomawiać o bezwzględność i fanatyzm wyznaniowy ludzi walczących w obronie dóbr wyższego porządku, wiary i wolności sumienia.
Przyznać trzeba, że często wojny na pozór religijne służyły celom dynastycznym i politycznym, szczególnie w XVI i XVII wieku w Niemczech, Holandii i Francji. Historia była świadkiem sojuszu Franciszka I, króla Francji z sułtanem przeciw Austrii. Później nawet kardynał, minister regis christianissimi, wespół z książętami protestanckimi Niemiec walczy przeciw katolikom, kiedy równocześnie wobec hugenotów we Francji przybiera pozę surowego katolika. Karol V, Franciszek I, Filip II, głowy ligi katolickiej, czynnie stwierdzają, że liczne wojny prowadzone pod płaszczykiem religii miały na celu zaspokojenie ambicji dynastycznych i politycznych. Niesłusznie więc czyni się Kościół odpowiedzialnym za krew tu przelaną.
Również i edykt nantejski, pozbawiający ojczyzny 60 000 hugenotów dlatego, że katolikami nie chcieli zostać, nie jest aktem bezwzględności Kościoła, lecz czynem politycznym Ludwika XIV, zasługującym na szczere ubolewanie. W myśl Kościoła katolickiego zaprotestował przeciw temu Fenelon: "Religii nie przyswaja się gwałtem, lecz przekonaniem Ona pragnie być aktem zupełnie wolnej woli".
Nie przeczymy, że po stronie katolików zachodziły nieraz gwałty i nadużycia. Zarzut ten w większej jeszcze mierze odnosi historia do strony przeciwnej. Luter nie wahał się wzywać "ramienia świeckiego" do wytępienia katolicyzmu. Faktem jest, że Luter, Brenz, Butzer, Capito zalecali tępienie innowierców. Nawet "łagodny" Melanchton usprawiedliwia zastosowanie podobnych teorii. Nie potrzeba wyszczególniać czynów Henryka VIII, Elżbiety, Cromwella, Krystiana duńskiego i innych, tworzących wespół pokaźny szereg bohaterów zwalczających "fanatyzm katolicki". Słuszne są słowa filozofa i apologety Monsabre: "Książęta protestanccy splamili wiele kościołów i prowincji krwią dla zapewnienia tryumfu reformacji. W imię "wolnej myśli" tysiące głów ścięła francuska rewolucja, chełpiąca się odrodzeniem świata nowoczesnego. Protestanci i wolnomyślni niemało mają na sumieniu proskrypcji i kar śmierci. Straszna ta liczba nie pozwala im przybierać pozy oskarżycieli".
Nie mamy zamiaru nadużyciami stron przeciwnych zasłaniać lub usprawiedliwiać błędów partii katolickich; chcemy tylko przypomnieć, że dla sprawiedliwego osądzenia pewnych zdarzeń historycznych nie wolno zapominać o czasie i ówczesnych wyobrażeniach.
W każdym razie Kościół jako organizm społeczny zagrożony przez wroga zewnętrznego ma prawo do użycia siły materialnej tj. wojny w celu odparcia napadu.
Nasuwa się teraz pytanie, czy Kościół nie sprzeniewierzał się zasadzie o możliwości zbawienia w sposób nadzwyczajny, jeśli wobec wrogów wewnętrznych, heretyków, schizmatyków formalnych i apostatów uciekał się do kar duchownych np. ekskomuniki, po której niejednokrotnie w razie uporu następowała kara śmierci wyrokiem sądów. Kwestia to trudna i drażliwa, na którą nie wolno absolutnie odpowiadać bez uwzględnienia wyobrażeń i pojęć poszczególnych epok.
Nikt nie zaprzecza Kościołowi prawa do ojcowskiego napomnienia, po którym w razie uporu grzesznik wykluczony zostaje z społeczności widzialnej ze względu na dobro ogółu. Kary śmierci nie zalecali Ojcowie, bo mieli zawsze na myśli poprawę i nawrócenie wyklętego. Wyjątkowo tylko i w nadzwyczajnych wypadkach usiłowali dowieść słuszności kary śmierci wymierzanej przez władzę świecką, nigdy jednak nie obstawali za jej stosowaniem. Pierwszy wyrok śmierci na heretyku Pryscyllianie wykonany został na rozkaz i z woli jednego z pretendentów cesarskich, opierał się jednak na oskarżeniu o czary. Pryscyllian ekskomunikowany wprawdzie został na soborze w Saragossie w 380 r., ale wyrok śmierci wykonano na mocy samowolnego rozkazu Maksyma. Zresztą Pryscyllian nie chcąc poddać się badaniu biskupów w Bordeaux, sam się oddał w ręce władzy świeckiej i tym się zgubił. Dopiero za Grzegorza VII państwo ustanowiło karę śmierci za formalną herezję. W obronie jej występowali św. Tomasz i inni scholastycy, ale o tyle tylko, o ile ograniczać się miała na uporczywych heretyków. "Ze strony Kościoła okazuje się wytrwale litość dla błądzących i dążność do ich nawrócenia, dlatego też nie są oni bezzwłocznie skazani, lecz po dwukrotnym napomnieniu, jak to zaleca apostoł. Następnie dopiero jeśli uporczywie i zatwardziałe w trwają błędach, Kościół z obawy o dobro i zbawienie wiernych swych wyznawców wyklucza heretyków, oddaje ich w moc władzy świeckiej, aby przez stracenie usunięci zostali z tego świata" (Summa th. II. 2. q. II).
Zasady nakłaniające do takiego postępowania streszczają się w zdaniu św. Tomasza, że heretycy są fałszerzami prawdziwej nauki. Jeżeli karzemy fałszerzy monet wyrządzających ludziom szkodę materialną, dlaczego oszczędzać mamy fałszerzy gubiących dusze ludzkie? Na tej zasadzie opiera się stanowisko ówczesnej epoki, uznając agitatorów błędnej nauki za przestępców nie tylko kościelnych lecz i politycznych. Słuszność tego mniemania pojmujemy gdy zważymy, że heretycy ówcześni, jak np. Katarowie albo Albigensi podkopywali cały moralny porządek społeczeństwa średniowiecznego. Tym tłumaczy się rażąca dziś surowość ówczesnej władzy państwowej i kościelnej.
Nie usprawiedliwiamy faktów nadmiernej srogości. Jeśli je potępiamy ze stanowiska czasów dzisiejszych, przesiąkniętych bądź co bądź duchem skrajnej już prawie wyrozumiałości i ściśle oddzielających kompetencję państwową od kościelnej, to uwzględnić musimy stosunki kulturalne, a w szczególności prawnopolityczne wieków ówczesnych.
W czasach, gdy państwo utożsamiało rację stanu z interesami Kościoła katolickiego, gdy prawo świeckie poczytywało herezję za występek zasługujący na karę śmierci, surowe postępowanie wobec heretyków było koniecznością ducha czasu, której zatem nie wolno nazywać nietolerancją Kościoła.
Genialni prawodawcy jak Solon, Charondas, Likurg zespolenie interesów państwa i religii uważali nie tylko za pożyteczne, lecz i konieczne dla społeczeństwa: w przeciwnym bowiem razie zbyt łatwo powstać może konflikt między zasadami politycznymi a moralnymi i religijnymi. - Platon nie wahał się ogłosić prawa: jako podstawę urządzeń naszych (politycznych) głosimy istnienie bogów (de legibus). - Plutarch dowodzi, że łatwiej wybudować miasto w powietrzu, niż ustanowić państwo, w którym zniesiona ma być religia. - Rzym starożytny, który przyswoił światu prawo i naukę rządzenia, głosił zasadę: Niechaj nikt nie waży się mieć bogów osobnych, nowych i obcych, zanim cześć ich nie została publicznie uznana. - Tuż przed wybuchem wielkiej rewolucji Rousseau orzekł uroczyście: Nigdy jeszcze nie zbudowano państwa, które by się nie opierało na religii jako na fundamencie.
Nie dziw więc, że społeczeństwa, począwszy od Konstantyna poprzez czasy Karola W. aż do Napoleona I, w niektórych krajach i po nim jeszcze, w przekonaniu, że chrześcijaństwo jest jedyną prawdziwą religią, w życiu obywatelskim wprost nieocenioną ostoją, złączyły się z żywym i rzeczywistym reprezentantem chrystianizmu tj. z Kościołem katolickim. Społeczność państwowa w własnym interesie popierała i wykonywała życzenia ludu chrześcijańskiego, przyswajała sobie wiarę i prawodawstwo Kościoła. Obraza Kościoła była równocześnie obrazą państwa, występek wobec wiary i Kościoła był występkiem wobec praw państwowych i dlatego buntujący się przeciw Kościołowi heretyk, schizmatyk i niewierny był buntownikiem wobec państwa, które go jako takiego karało.
Czy tak ścisła solidarność i wspólność interesów państwa i Kościoła była rozumną, pożyteczną i sprawiedliwą? - Nowocześni politycy ganią ją, bo mają na względzie interesy dzisiejsze, a więc ganią ją niesłusznie. Prawodawstwo bowiem jest głównie wynikiem pragnień ludów, zatem kształtuje się ono nie jednolicie na wszystkie czasy, lecz stosownie do zmiennych w ciągu wieków żądań społeczeństw. Co stosownym było w czasach Mojżesza lub Peryklesa, nie da się zastosować w epoce Marii Teresy lub wieku obecnego. W czasach ogólnej wiary i jedności religijnej zjednoczenie prawne Kościoła i państwa było dobre, a przez współczesnych uznawane jako konieczność. Słusznie zatem panujący i prawodawcy zastosowywali się do woli ludu, a czynili to w myśl nauki nowoczesnych polityków, że prawodawstwo winno uwzględnić żądania społeczeństwa dotyczące nawet formy rządu. Powszechna więc wola ludu pragnęła zjednoczenia obu najwyższych władz, państwowej i kościelnej, żądała, aby władza polityczna służyła i sprawie bożej, obronie najwyższego dobra, religii. Prawodawstwo stąd powstałe było zatem dobre, użyteczne i sprawiedliwe. Wówczas karało prawo państwowe nieprzyjaciół ewangelii i Kościoła, fałszerzy religii, dzisiaj karze państwo tylko wrogów i przestępców praw swoich i fałszerzy pieniędzy. Nie potrzeba nadmiernej przenikliwości, aby poznać, że stan obecny nie jest wynikiem nowoczesnej tolerancji wobec odmiennych przekonań, lecz po prostu obojętnością na interes religii.
Niesprawiedliwym jest zatem zdanie, że władza duchowna nie uznając rzekomo możliwości zbawienia poza widzialnym Kościołem katolickim uważała wszystkich heretyków za godnych kary śmierci i tejże domagała się od państwa. Wpływanie Kościoła na sądy świeckie miało na celu złagodzenie kary. Klemens VII przed bitwą pod Kappel ujmował się za Zwinglianami wobec katolickich kantonów szwajcarskich. Paweł III zalecał królowi Franciszkowi I łagodność i zaniechanie kary śmierci, Pius V ostrzegał Filipa II hiszpańskiego przed rozlewem krwi w Niderlandach, Innocenty IX potępił dragonady Ludwika XIV, katolicki parlament paryski w latach 1555 i 1559 wypowiadał się przeciwkotraceniu kacerzy. Godnym jest uwagi, że w ostatnim procesie przeciwkacerskim w Szwajcarii w 1747 r. rząd kantonu lucernskiego odrzucił interwencję nuncjusza papieskiego. Dodać trzeba, że jeszcze w 1753 r. wydany został wyrok śmierci na heretyka w protestanckim Bernie.
Ratowanie dusz jest istotnym zadaniem Kościoła. Celowi temu nie odpowiada kara śmierci za herezję i schizmę i grzech w ogóle, a sprzeciwia się wprost duchowi Kościoła, który jest duchem Chrystusa. Jeśli natomiast bezpośrednie zadanie państwa polega na pieczy dóbr materialnych i zachowaniu porządku prawnego i jeśli heretyk po sprawiedliwym zbadaniu okaże się winnym zakłócenia tego porządku, wówczas wolno państwu w razie nieugiętego uporu użyć stosownie do pojęć współczesnych kary, choćby najsurowszej. Kościoła za to winić nie wolno.
Na powyższej zasadzie opierała się inkwizycja, instancja nie kościelna, lecz państwowa, choć ustanowiona za zgodą władzy duchownej. Historia świadczy, że instytucji tej szczególnie w Hiszpanii nadużywali panujący, nieraz w celu usunięcia niedogodnych im ludzi zajmujących niekiedy wysokie stanowiska kościelne i należących do stanu duchownego. Zbyt surowe stosowanie kar wywoływało niejednokrotnie protest papieży. Sykstus IV ostro potępił inkwizytorów z Sewilli i nakazał, aby procesy w sprawach religijnych odbywały się w obecności biskupa mającego działać w kierunku łagodzącym. W 1494 roku grozi Aleksander VI wielkiemu inkwizytorowi usunięciem w razie niepohamowania surowości. W 1509 r. ekskomunikuje Leon X inkwizytorów w Toledo opierających się reformom papieża, ku wielkiemu niezadowoleniu Karola X. Kiedy rząd hiszpański pragnie przenieść sąd inkwizycyjny także do Neapolu i Mediolanu, opierają się temu stanowczo i skutecznie Paweł III, Pius IV i św. Karol.
Praktycznie zastosowanie zasady: "Poza Kościołem nie ma zbawienia" wobec innowierców ujawniało i ujawnia się jedynie w pragnieniu Kościoła, aby błądzący przez oświecenie i sumienne poznanie prawdy osiągnął cel ostateczny. Za wzorem Chrystusa, który znosił w najbliższym gronie Judasza, jednał niewiernych miłością, przyswoił sobie Kościół zasadę św. Augustyna, że miłować należy ludzi, a zwalczać ich błędy. Stąd też w Wielki Piątek modli się Kościół za ludzi wszystkich stanów, za niewiernych, żydów, heretyków i schizmatyków, aby Bóg udzielił im zasług Ukrzyżowanego i przywiódł do poznania prawdy.
Każda religia w przeświadczeniu o prawdzie swych zasad dogmatycznie musi być wyłączną, nietolerancyjną, tj. uznawać za błędne nauki inne, sprzeczne ze swymi zasadami i jako takie zwalczać je dozwolonymi środkami. Odstępując od zasady, że sama i wyłącznie jest w posiadaniu całej prawdy i dogmatów przez Boga objawionych, zaprzeczałaby racji własnego bytu. Dogmatycznie zatem w stosunku do zasad religia samoistna jest nietolerancyjna. Do tej nietolerancji dogmatycznej Kościół katolicki śmiało i dumnie zawsze się przyznawał, przyznaje i przyznawać będzie.
Praktycznie wszakże, w stosunku do ludzi obcego wyznania poczuwa się Kościół za wzorem Chrystusa do obowiązku stosowania miłości bliźniego tj. do tak zwanej tolerancji cywilnej czyli obywatelskiej.
Wyraz "tolerancja" zawiera pojęcie czegoś niestosownego, niewłaściwego, co właściwie nie powinno wcale istnieć, co jednakże cierpi się i znosi, bo innego wyjścia nie ma. Nie w tym znaczeniu toleruje Kościół błądzących, jakoby do tego zmuszony był rzeczywistością stosunków współczesnych, dlatego, że nie ma innej na to rady. Przeciwnie, przypominając wiernym bezustannie przykazanie miłości bliźniego, na pytanie: kto jest mym bliźnim, stale odpowiada: Każdy człowiek bez wyjątku, chrześcijanin, poganin, żyd, heretyk itd. "Bracia, nie zgadzający się z nami w wierze", mówi biskup moguncki Haffner, "mają prawo żądać od nas więcej niż tolerancji tj. sprawiedliwości... Nie wystarcza, że znosimy ich lub wyrozumiale tolerujemy. Przeciwnie - jesteśmy zobowiązani przyznawać im to, do czego mają prawo... Błądzący i grzesznicy więcej mogą od nas żądać niż wyrozumiałości i tolerancji: winni im jesteśmy miłość".
Nie mniej gorąca miłość Chrystusowa drga w słowach jednego z współczesnych książąt Kościoła polskiego - ks. arcybiskupa Bilczewskiego, gdy po wykazaniu błędów protestantyzmu i prawosławia dodaje: "Słowami moimi nie chcę urazić ani jednego protestanta i wolałbym, żeby ten mój list pasterski nigdy nie istniał, gdyby miał wywołać rozterkę religijną, a nie głębsze tylko zastanowienie się nad prawdą objawioną, sprawiedliwą ocenę i miłość ku Kościołowi katolickiemu. Bo mimo największej różnicy religijnej wszyscy jesteśmy tą samą krwią Chrystusową odkupieni. Wiadomo mi też przecież, że cząstka protestantów to podwójnie moi bracia: i jako chrześcijanie i jako Polacy.
Tak samo nie chcę sprawić przykrości żadnym słowem braciom Rumunom, wśród których żyje część moich diecezjan, ani ludowi rosyjskiemu, bo wiem, jak bardzo on jest religijny i jak tam także między ludźmi wykształconymi wiele jest dusz spragnionych prawdziwej wiary".
Na rozróżnianiu między tolerancją dogmatyczną a tolerancją obywatelską opiera się stanowisko Kościoła w sprawie równouprawnienia politycznego innowierców. Dziś, gdy jedność kościelna jest rozbita, a większość innowierców znajduje się w błędzie materialnym, pragnie Kościół równych praw dla wszystkich, choć nie wyrzeka się nietolerancji dogmatycznej. W encyklice o państwie z l listopada 1885 r. orzeka Leon XIII: "Nie potępiamy postępowania kierowników państwowych, którzy dla osiągnięcia wielkiego dobra lub dla zapobieżenia złemu ze względu na rozwój rzeczywistych stosunków zezwalają, aby mogło istnieć w państwie każde z różnowierczych wyznań".
Wniosek tolerancyjny przedłożony parlamentowi niemieckiemu przez katolików domaga się swobody i zrównania prawnopolitycznego dla wszystkich wyznań, o ile nie sprzeciwiają się zasadniczym ustawom państwa. W uzasadnieniu wniosku określono stanowisko Kościoła tymi słowy: "Nie po raz pierwszy zaznaczamy z zupełną świadomością, że wniosek nasz jest niejako punktem zwrotnym, odstępującym od dawnych doktryn katolickich, które wynikały z odmiennych zupełnie stosunków. Teorie ówczesne wychodziły z założenia, że na ogół ludność była w wierze zjednoczona, że zatem we wnioskach co do teorii o wspólnym pożyciu obywatelskim zastosować należało równe dla wszystkich zasady, równe zapatrywania. Ludność zjednoczona w wierze równocześnie zespolona była w jednej głowie, w papieżu rzymskim. Dla tej jednolitej, katolickiej, średniowiecznej, w wierze zjednoczonej społeczności sformułowano teorie, które się dziś jeszcze tu i ówdzie naśladuje, a przeciw którym my się obecnie oświadczamy, ponieważ, dziś już istnieć nie mogą.
Jeśli podobne teorie o współżyciu obywateli w państwie ówczesnym cieszyły się ogólnie uznaną sankcją prawną, to przyczyną tego była wspólna podstawa jednej na ogół wiary. Lecz od dnia, w którym stosunki się zmieniły, gdy znikło społeczeństwo zjednoczone w wierze, gdy różne wyznania chrześcijańskie żyć zaczęły obok siebie, gdy powaga Kościoła rzymskiego nie jest ogólnie uznawana, gdy wśród ludności szerokie koła odłączyły się od chrześcijaństwa dogmatycznego, - odtąd prawodawstwo, mające ułożyć sposób współżycia obywateli państwa, nie może brać za podstawę religii jednego wyznania.
To streszcza nasze stanowisko, z którego wysnuwamy oświadczenie: w kwestii współżycia obywateli państwowych zajmujemy stanowisko wolności religijnej, domagamy się równego dla wszystkich prawa, aby każdy obywatel religię swą wyznawać mógł w sposób, jaki odpowiada jego przekonaniu. Nie żądamy tego wyłącznie dla siebie, lecz dla ogółu.
Ze swej strony musimy usunąć nieporozumienie, które się tu może zaznaczyło. Jeśli twierdzimy, że za podstawę współżycia obywatelskiego nie chcemy uważać przekonania religijnego jednego wyznania, to nie orzekamy tym samem, że wszystkie wyznania są nam równoznaczne lub obojętne; żądając tolerancji religijnej, nie zamierzamy brać w obronę indyferentyzmu religijnego. Pragniemy jedynie, by nie wykonywano żadnego nacisku państwowego. Nikt nie ma być zmuszany do wstąpienia lub wystąpienia z jakiegokolwiek kościoła. Przynależność do zespołu wyznaniowego polegać winna na wolności."