Nietrudno doszukać się dobrej wiary u heretyków lub schizmatyków materialnych tj. takich, którzy w błędzie żyją już od kolebki. W odmiennym zupełnie świetle przedstawia się kwestia przynależności do duszy Kościoła, gdy mowa o błędzie formalnym, dobrowolnym, ciążącym na odstępcach, niedowiarkach, wolnomyślnych, sceptykach. Tamci znajdują się w błędzie bez osobistej zwykle winy, uświęconym przez dawną tradycją, ci odpadli od prawdy dobrowolnie, formalnym targnięciem się na jedność widzialnego Kościoła. I oni zapewne czcili i kochali niegdyś za przykładem najbliższego otoczenia religię i Kościół, potwierdzali to czynem, słuchaniem nauk i wypełnianiem przykazań kościelnych. Dzisiaj inaczej - zwyczaje i praktyki, uchodzące w ich oczach do niedawna za święte, zwalczają lub w najlepszym razie lekceważą. Cóż spowodowało tak zasadniczą zmianę? Niestety, doświadczenie stwierdza, że u ogółu niewierzących przyczyną odstępstwa nie jest umiłowanie prawdy poznanej drogą poważnych i głębokich badań. Jaskrawo świadczy o tym nieznajomość elementarnych zasad nauki o wierze, z jaką spotykać się można w poważnych rozprawach liberalnych i postępowych.
Zbyt wyraźnie przemawia moc dowodów (zwłaszcza historycznych) na boskość Kościoła, aby odstępstwo od wiary uzasadnić można wynikami badań naukowych, obowiązkiem uznania odkrytej prawdy za jakąkolwiek cenę. Zbyt widocznie i zbyt często w braku motywów rozumowych ważną odgrywają tu rolę inne czynniki, jak nieokiełznane namiętności, czy to ducha, czy ciała, zaćmiewające światło łaski i rozumu. Zarzut to zapewne twardy, lecz uzasadniony częstymi objawami. Wyraźnie zaznaczamy, że dotyczy on tylko ogółu niewierzących, idących z wygody owczym pędem na lep haseł postępu i wolnej myśli. Bezmyślnemu ogółowi liberałów, postępowców itd. zaprzeczamy prawa do dobrej woli, choć równocześnie świadomi jesteśmy, że wątpliwości w rzeczach wiary nieraz spowodowane być mogły brakami w nauce religii, np. niedostatecznym zainteresowaniem dorastającej młodzieży sprawami Kościoła, zwłaszcza ojczystego.
Zdarzyć się może, Kościół temu nie przeczy, że na mocy przesądów i nieświadomości niezawinionej, a nie dającej się usunąć, porzuci ktoś w dobrej wierze prawdy objawione. W takim wypadku jest to herezja materialna, nie wykluczającą z duszy Kościoła. Lecz byłoby przesadą i niesprawiedliwością, wyjątki takie uogólniać na całe rzesze.
Jeden z najwybitniejszych apologetów nowoczesnych - Monsabre - wypowiada w kwestii tej następujące zdanie: "Jest możliwe, że między niewierzącymi znajdują się ludzie czcigodni, o których dobrej wierze i dobrych obyczajach wątpić nie można. Którzy są ofiarą złego wychowania i smutnych stosunków otaczającego ich środowiska. Którzy skutkiem niezawinionej nieświadomości skrępowani są więzami błędu i ze wszystkich sił pożądają poznania prawdy. Którzy jej rzeczywiście szukają, a odnaleźć jej nie mogą. Którzy szczerze skarżą się na bezskuteczność wysiłków i swą niepewność. Którzy tak łakną aż do godziny śmierci, a w ostatniej chwili otrzymują światło upragnione i umierają w łasce nawróceni i uświęceni, wstępują w tajemniczy sposób do Kościoła mniemając, iż znajdują się poza nim. Jest możliwe, że tacy ludzie rzeczywiście się znajdują.. Ja osobiście tych ukrytych pereł dotąd nie odszukałem, lecz poważni mężowie twierdzą, że je spotykali, więc zdanie ich uznaję".
Do słów rzeczonych dodaje Bonomelli, biskup Cremony, następujące uzupełnienie: "Kiedym w młodości - jak się to zwykle zdarza - sądził ludzi więcej według książek, niż według rzeczywistości, według teorii, a nie według praktyki życia, nie mogłem pojąć, że wśród chrześcijańskiej i katolickiej społeczności znajdować się mogą ludzie niewierzący dobrej wiary.
Gdym natomiast zyskał sposobność zbliżenia się do społeczeństwa i poznania go na wskroś, bo badałem ludzi jako rzeczywistość, a nie jako coś oderwanego, wtedy czułem się zmuszony do złagodzenia swego surowego sądu. Nie tylko poznałem, że u niektórych niewierzących dobra wiara, jak mówi Monsabre, jest możliwa, lecz spostrzegłem ją w rzeczywistości. Odszukałem owe ukryte perły. Być może, że jest ich nie wiele, lecz w każdym razie one są, a to nam wystarcza.
Kto dzisiejsze społeczeństwo bada, łatwo się przekona, że inaczej być nie może. Młodzież szkół wyższych pobiera w domu naukę religii w bardzo skąpej mierze, lub też zupełnie się nieraz bez niej obywa. W wyższych szkołach technicznych, na uniwersytecie, w ogóle w ciągu wyższych studiów nie ma ani wzmianki o religii. A tu właśnie byłaby najpotrzebniejsza. Zbyt często przecież skłania się nauka do pozytywizmu, materializmu i sceptycyzmu, jeśli w najlepszym razie otwarcie się za nimi nie oświadcza. Po ukończeniu szkół publicznych i uniwersytetu pochłania młódź naszą wir interesów socjalnych. Zwykle podążają na katedry, do urzędów, sądów, klinik, parlamentu, koszar, administracji publicznej, przemysłu i handlu, a bezustannie ducha ich trawi gorączka wiedzy, działania, używania, wzbogacenia i wybicia się ponad szary poziom. Cóż pamiętają jeszcze z katechizmu, którego się niegdyś uczyli, - o ile go się w ogóle uczyli? Czyż mogą jeszcze posiadać jakie przekonania religijne? Czyż mogą być dokładnymi pojęcia o religii katolickiej zaciemnione ponurą mgłą błędów, skłonności, namiętności i walk bezustannych? Zamilkną one w rozwydrzonych namiętnościach politycznych, którym tylokrotnie wiarę na pastwę rzucano: zbyt wielki byłby to trud stwierdzić powstałą stąd liczbę niewierzących. Pojęcia religijne drzemią wprawdzie jeszcze na dnie duszy, lecz już jako dalekie wspomnienie lub echo zamierające, po którym zalega cisza zupełna.
Ci nieszczęśliwi to wygnańcy z Kościoła wiary, nie odczuwający prawie z powodu utraty wiary wyrzutów sumienia, - bo i czasu na to nie mają. Stan ich duszy można by nazwać nihilizmem wszelkiej religii.
Czyż ponoszą oni winę tej nie dającej się bliżej określić niewiary, a jednak rzeczywistej i tak zwykłej? Rzeczowo tak. Lecz czy można domagać się od kogoś odpowiedzialności za stan rzeczy, choćby najsmutniejszy, dlatego, że na początku spełnił kilka czynności, których skutku przewidzieć nie mógł? Któżby z nas chciał twierdzić, że Luter jest odpowiedzialnym za herezję wieśniaka, żyjącego dzisiaj w Danii lub Ameryce? Zachowanie podobnej normy rozszerzyłoby granicę odpowiedzialności do bolesnej przesady. Przyczyny niewiary tak wielu braci naszych po miastach i wsiach szukać należy - temu nie przeczę - w nich samych, lecz w większej mierze w stosunkach społecznych, w środowisku domowym i publicznym i niezliczonych innych czynnikach, których poznanie i dokładne określenie przekracza granicę możliwości. Bóg sam może wykryć źródła niewiary, jemu pozostawiamy sąd, idąc w ślady Kościoła, który nie orzeka wyroku o wiecznym losie żadnego człowieka. Nam wystarcza zdanie, że nieświadomość i pewną dobrą wiarę żyjącym wśród chrześcijan i katolików niewierzącym, sceptykom i wolnomyślnym przyznać można i należy. Co do mnie, to nie tylko temu wierzę, lecz za to ręczę. Tym chętniej to czynię, gdyż czerpię stąd nadzieję dla braci zbyt często zasługujących raczej na litość niż na naganę, bo raczej są nieszczęśliwi niż winni. A może stosunkom religijno-moralnym, nad którymi płakać by można, wśród których oni żyją i umierają, także i my kapłani choć w części zawiniliśmy tym, co czynimy i czego nie czynimy".